fot. Paweł Jasiński

Na zielonej Ukrainie

Autor: Agnieszka

Dżorna islach, Czarny Szlak Tatarski, wiódł wzdłuż zachodniego brzegu Dniestru. Przez ponad dwa wieki ordyńcy prowadzili tędy wypady i powracali na Krym z jasyrem. Po drugiej stronie rzeki wyrastały gęsto polskie warownie, drewniane i murowane, obsadzone lekką jazdą. Dniestr stanowił bowiem granicę między Rzeczpospolitą a tureckim lennem, Mołdawią.

Dzisiaj nie ma potrzeby obawiać się Tatarzyna czyhającego za zakrętem. W jarze nie zasadzi się już na wędrowców żaden czambuł. Są tylko Ukraińcy, uśmiechnięci i rozmuzykowani. I jest nieśmiertelna miłość do koni. Każdego roku dociera tu grupa śmiałków, by śladami Michała Wołodyjowskiego ruszyć na poszukiwanie przygód.

Kwatera główna

Monastyrek wita podróżnych zapachem jabłonek i siana. Kilka domów przycupnęło wzdłuż wąskiej drogi gruntowej. Nasza baza wypadowa prezentuje się na tym tle okazale – to trzy odnowione, biało-błękitne budynki otaczające mały dziedziniec. Dalej rozciąga się sad, a gałęzie są ciężkie od owoców. W oddali połyskuje zakole rzeki Seret.

To podróż w czasie. Tutaj nie ma bieżącej wody, za to przed domami stoją malowane studnie. W kącie ogrodu kryje się wygódka, a obok – miednica z wodą do mycia rąk. Dalej, za sadem, wyrasta wysoko w niebo drewniana stajnia – zbudowali ją tradycyjnymi technikami huculscy górale z okolic Jaremcze. Czasem dobiega stamtąd końskie rżenie.

Polska dusza, ukraińska dusza

Dawne kozackie przysłowie głosi, że Lach bez konia jest jak ciało bez duszy.  Miejscowi przyzwyczaili się już, że od ponad dekady każdego lata do kwatery głównej zjeżdżają Polacy. W ciągu dnia będą w siodle penetrować lasy, dziko gnać przez łąki, pławić konie w wodach rzeki i szukać ruin dawnych warowni. Wieczorami zasłuchają się w nostalgiczne dźwięki akordeonu i wyciskające łzy z oczu pieśni o ukraińskiej niedoli. Stół będzie uginać się od lokalnych przysmaków i nikt nie wzgardzi kieliszkiem wódki.

Miejscowi śmieją się czasem, że Polacy o wierzchowce dbają niczym o oseska. Wiedzieć bowiem trzeba, że życie na Ukrainie nie jest proste: ani dla ludzi, ani dla koni. Bieda piszczy, a wsie się wyludniają. Kiedy przychodzi zima, śnieg odcina te kilka domów od świata na parę tygodni albo miesięcy. Ukrainiec zdany jest na siebie – i czasem na sąsiada. Nie słychać jednak narzekania. I nikt nigdy nie patrzy krzywo na drugiego człowieka: ani na swojego, ani na obcego.

Na szlaku

Ukraińskie konie już na pierwszy rzut oka różnią się od polskich. Są lżej zbudowane i raczej szczupłe. Pod napiętą skórą wyraźnie rysują się mięśnie, a sierść błyszczy w słońcu. Nie mają szlachetnego pokroju, ale jest w nich coś imponującego: ślad pierwotnej dzikości. Niektórzy podchodzą do nich z nieufnością, ale szybko okazuje się, że niepotrzebnie. Są łagodne, niewprawionym jeźdźcom wybaczają błędy. Pod pewniejszą ręką z kolei potrafią gnać, jakby nic poza pędem nie istniało na świecie. Są odważne, mądre, lojalne.

Na tych koniach pokonujemy jary, których nie brakuje w dorzeczu Dniestru. Wspinamy się na wzgórza, nurkujemy w pola słoneczników, błądzimy po opustoszałych twierdzach.  Krok za krokiem, przecieramy szlaki, które zainspirowały polskich pisarzy: Chocim, Kamieniec Podolski, Okopy Świętej Trójcy. Czasem wydaje się, że dźwigamy na barkach ciężar barwnej, choć niełatwej historii. W ziemię, którą przemierzamy, wsiąkło wiele polskiej i ukraińskiej krwi.

Widmo wojny

W wioskach na Podolu nie czuć wojny. Jeśli zapytać o nią miejscowych to powiedzą, że owszem, toczą się walki na wschodzie. I że ponoć w sąsiedniej wsi ktoś ma rodzinę, z której chłopca wzięli do wojska. Wierzą jednak, że Europa im pomoże. Bo zachodnia Ukraina jest bardzo proeuropejska – i propolska.

Z Monastyrka koło Tarnopola do frontu jest daleko. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Wojna toczy się prawie 1200 km na wschód. O połowę bliżej jest do Wrocławia albo do Warszawy. Czasem łatwo zapomnieć, jak niezmierzone połacie zajmuje Ukraina.

Świat, który odchodzi

Kiedy koń stępuje brzegiem pola i słychać tylko bzyczenie pszczół, albo kiedy podczas popasu popija się kwas chlebowy to wydaje się, że na Ukrainie zatrzymał się czas. A jednak każdego roku, kiedy przybywamy kolejny raz ścigać przygody, we wsi kogoś brakuje. Młodzi wyjeżdżają do miast, starzy – po cichu umierają. Zostają puste chaty i dziczejące sady.

Monastyrek wita podróżnych zapachem siana i jabłonek. I tylko czasem pojawia się nieśmiała myśl, że pewnego dnia poza zapachem nie przywita nas żadna żywa dusza. Stary świat umiera, nie wiadomo co przyniosą Ukrainie następne lata.

Niech więc snuje się po zamglonej rzece dźwięk akordeonu. Niech ognisko płonie. I niech koń dziko gna do przodu.